sobota, 31 października 2015

Ostatni dzwonek

   Cześć wszystkim! Dzisiaj jest dokładnie 31.10 - Halloween. Specjalnie na tą okazję opiszę tu historię, którą wymyśliłam pewnego letniego popołudnia przemierzając szkolne korytarze. Mam nadzieję, że wszystkim się ona spodoba i podkręci ten przerażający nastrój. Wesołego Halloween i wiele cukierków!
Rivian       

 Był zwyczajny dzień. Anita uczyła się właśnie fizyki pod salą numer 103, a jej dwaj najlepsi przyjaciele - Jasiek i Stef byli zajęci pisaniem nowego programu antywirusowego do szkolnego serwera. Zaraz miała być poprawa ostatniej klasówki. Właściwie nikomu nie poszła ona dobrze, ale ze względu na dość późną godzinę konsultacji i piękne słońce za oknem reszta klasy 3b postanowiła olać poprawę i pójść na lody na Starówkę. Pani Kobulska otworzyła drzwi klasy dokładnie o 14:20. 
   Kiedy przyjaciele wyszli z sali Anita i Stef byli całkiem zadowoleni, natomiast Jasiek miał niewesołą minę. 
   Idąc przez szkołę prosto do szatni stwierdzili, że budynek jest prawie pusty. Wszyscy uczniowie i większość nauczycieli już dawno opuściła szkołę. Tego dnia jako premię za dobrą naukę każda klasa miała skrócone lekcje i korzystając z pięknej pogody możliwie najszybciej opuszczał budynek. 
   Teraz było już niemalże ciemno. Była końcówka października i słońce szybko zachodziło. W bladym świetle lamp i ciszy odbijającej się od grubych murów, szkoła wyglądała przerażająco. Przyjaciele poczuli dziwny niepokój. Nie wiedzieć czemu, powoli i w ciszy zaczęli schodzić po schodach do szatni. Znajdowali się już na parterze, kiedy od strony stołówki usłyszeli jakieś dziwne odgłosy. Jasiek, z natury niezbyt odważny zrobił przerażoną minę i zaczął się cofać, ale Anita obdarzona nadmierną ciekawością postanowiła sprawdzić co je wydaje. Uchyliła drzwi. W ogromnym pomieszczeniu ze stołami panował niczym niezmącony spokój. Już myślała, że jej się zdawało i chciała się wycofać, ale wtem usłyszała jak coś z brzdękiem upada w kuchni. Na palcach zaczęła iść w tamtą stronę. Wychyliła się zza węgła. W pomieszczeniu panowała ciemność. Weszła do środka. Idąc coraz bardziej wgłąb wyszeptała: "Halo". Nagle wyskoczyło na nią coś przerażającego. Właściwie nie potrafiła opisać tego słowami. To wyglądało jak zmutowany, poskręcany jakąś chorobą, wijący się w konwulsjach człowiek. Zaczęła krzyczeć. Rzuciła się do wyjścia, ale potwór ruszył za nią. Z wrzaskiem wybiegła na korytarz. Dopadła do chłopców. Szarpiąc ich za ubrania próbowała nakłonić ich do ucieczki, ale jej przyjaciele nie chcieli się ruszyć. Spojrzała ze łzami w oczach w ich twarze. To co zobaczyła było gorsze niż wszystko co mogła sobie wyobrazić. Jej przyjaciele nie byli już Stefem i Jaśkiem. Byli teraz przerażającymi istotami z  poplamionymi krwią bandażami na głowach i skalpelami w dłoniach. Istoty te wydały z siebie okropny skrzek i zaczęły wymachiwać nożami. Anita puściła się pędem po schodach na górę. Biegnąc wciąż słyszała za sobą tupot kroków. Postanowiła się nie odwracać. Z impetem otworzyła drzwi jednej z klas (Bogu dzięki nie były zamknięte) i wpadła do środka. Jak najciszej zamknęła za sobą drzwi. Nagle coś zakryło jej usta i silnie pociągnęła do tyłu. Czując duszę na ramieniu zamknęła oczy. Nie krzyczała. Niespodziewanie "coś" ją puściło. Otworzyła oczy. Ze zdumieniem stwierdziła, że obok stoją jej dwaj przyjaciele. Z radością rzuciła im się na szyje. 
- Czemu na mnie nie czekaliście? - zapytała.
- Dość długo cię nie było. Chcieliśmy za tobą iść, ale Jasiek nie mógł się ruszyć. - powiedział Stef. - Wtedy wyleciała na nas ta pielęgniarka. Była przerażająca. Właściwie normalna, tyle, że nie miała oczu... To znaczy miała ale same białka i całą zakrwawioną twarz. I tak dziwnie się szczerzyła. Daliśmy nogę, a ona nas goniła, no i schowaliśmy się tutaj. 
- Nie widziałam żadnej pielęgniarki. Tylko dwie jakieś dziwne postacie i... "coś". - odpowiedziała jeszcze bardziej wystraszona dziewczyna.
Nie rozumieli o co w tym wszystkim chodzi. Kroki na zewnątrz już dawno ucichły. Postanowili więc wyjść z klasy i dostać się do wyjścia. Niestety, znajdowało się ono dopiero na końcu szatni. Mimo ogromnego lęku postanowili zaryzykować. Otworzyli drzwi. Po cichu zeszli po schodach na parter. Nikogo nie widzieli. Zupełnie jakby wszystkie wydarzenia z ostatniej godziny były tylko sennym koszmarem. Po cichu zeszli na niższe piętro. To tu znajdowała się wyżej wspomniana szatnia. Panował mrożący krew w żyłach półmrok. Zajrzeli do części z szafkami - musieli przez nią przejść aby dostać się do wyjścia na końcu długiego jak diabli korytarza. Po pomieszczeniu rozlegał się dziwny pomruk. Brzmiał on jak warczenie wściekłego psa. Rozejrzeli się i natychmiast cofnęli za załom muru. Po podziemiu przechadzał się "wilkołak". Właśnie tego książkowo - filmowego stwora przypominała im owa istota - wyglądała jak ogromny wilk na dwóch nogach. Potwór przemierzał szatnię jakby ją patrolował. Przyjaciele znieruchomieli. W ciszy obserwowali zwierzę. Nagle spokój przerwał okropny wrzask Jaśka. Stef i Anita odwrócili się, ale było już za późno. Przerażająca postać z bandażem na głowie właśnie zagłębiała w jego klatce piersiowej swój skalpel. Bezradni patrzyli jak przerażone oczy kolegi wybałuszają się coraz bardziej, a usta rozwierają w niemym okrzyku. Najstraszniejsze jednak było to, że w tej chwili nie było miejsca na łzy czy sentymenty - przyjaciele musieli uciekać. Puścili się pędem przez pomieszczenie. Wypadli na korytarz za zakrętem. Już widzieli drzwi - to była ostatnia prosta. Rzucili się do przodu - jeszcze nigdy żadne z nich tak szybko nie biegło. Wtem z prostopadłego korytarza wyleciał wilkołak. Znaleźli się między młotem a kowadłem. Potwór machnął łapą, Anita zdążyła się schylić, ale Stef nie uniknął ciosu. Pazury bestii wbiły się w jego umięśniony tors. Chłopak upadł na drewnianą posadzkę. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła jak wilkołak jednym kłapnięciem szczęk przepoławia jej przyjaciela i zabiera się za jego konsumpcję. Rzuciła się w kierunku drzwi. Niemalże je wywarzając wypadła na podwórko. Szybko zamknęła je za sobą. Zauważyła tkwiący w zamku klucz. Szybko go przekręciła. Odetchnęła z ulgą i zaczęła śmiać się na całe gardło. Nie mogła przestać. Nie rozumiała swojej reakcji. Wrzeszczała histerycznie rechocząc. Nie mogła uwierzyć w to, że żyje. Chwiejąc się na nogach ruszyła do bramy głównej. Szła krok za krokiem, a łzy szczęścia spływały jej po policzkach. Nigdy jednak nie dotknęła zielonej mosiężnej klamki.
   Następnego dnia szkoła była otoczona przez policję i karetki pogotowia. Wokół budynku kłębili się przerażeni ludzie. Dyrektor rozmawiał z policją, śledczy przeszukiwali teren, reporterzy robili zdjęcia i pisali artykuły. Jeszcze tego samego wieczora we wszystkich mediach ukazała się informacja na temat tragedii w miejscowym gimnazjum. 


"Masakra gimnazjalistów"

Dzisiaj w godzinach porannych znaleziono w Gimnazjum im. Stefana Batorego zwłoki trójki uczniów. Rodzice są w szoku. Policja nie ustaliła jeszcze co się wydarzyło. Przeprowadziliśmy wywiad z komendantem.
K: Śledztwo trwa. Jest to bardzo dziwna sprawa. Dziś rano gdy dyrektor przyszedł otworzyć budynek, znalazł na podwórku Anitę Krymską. Była nabita na drzewo niczym szaszłyk. Na głowie miała czepek pielęgniarski. Kiedy nas wezwano, specjaliści przeszukali wnętrze szkoły. Na korytarzu znaleziono ciało Stefana Ronita, przepołowionego na pół i rozszarpanego na strzępy. Jego zwłoki, co dziwne, było owinięte w bandaże. Podejżewamy, że ów chłopak zabił pozostałą dwójkę uczniów, ponieważ znaleźliśmy u niego nóż.
D: Powiedział pan "pozostałą dwójkę". Czy to znaczy, że jeszcze ktoś zginął?
K: Owszem. W szatni znaleźliśmy ciało chłopca. Miał przy sobie tylko damskie futro - nie wiemy jeszcze czy to ważne, ale to było jego jedyne odzienie.
D: Czy są jacyś świadkowie tych przerażających wydarzeń?
K: Właśnie to ustalamy. Na chwilę obecną, wiemy jedynie, że w szkole znajdowała się wtedy jedna z nauczycielek. Twierdzi jednak, że nic nie widziała.
D: Rozumiem. Czy znaleziono jeszcze coś niepokojącego?
K: Tak. 
D: Cóż to takiego?
K: Zakrwawione bandaże i scyzoryk w pokoju nauczycielskim.

sobota, 19 września 2015

Decyzja (Sen II)

To było epokowe odkrycie. Polscy naukowcy znaleźli portal czasoprzestrzenny. Ludzie na całym świecie byli bardzo poruszeni. Niedługo po odnalezieniu portalu, rozpoczęto rekrutację do eksperymentu. Było wielu chętnych. Mój tata był na czele grupy. Uwielbiał takie odkrycia i nie mógł się doczekać odpowiedzi na swoje zgłoszenie. Ja nie byłam przekonana co do tego pomysłu. Miałam co do tego projektu złe przeczucia. Nie mogłam pozwolić, by mojemu tacie coś się stało, dlatego również się zgłosiłam, choć - w przeciwieństwie do niego miałam nadzieję, że naukowcy nie pozwolą nam (a przynajmniej jemu) wziąć udziału w eksperymencie. Moja mama też się zgłosiła - przez wzgląd na mnie. Na domiar złego najmłodszą uczestniczką projektu miała zostać moja malutka siostra.
Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Niestety, cała rodzina dostała się do projektu. Mieliśmy stawić się jeszcze tego samego dnia w labolatorium i wraz z resztą uczestników wejść do portalu.
   Gdy dojechaliśmy  na miejsce naszym oczom ukazało się ogromne centrum badawcze. Jakiś człowiek w białym fartuchu zaprowadził nas do niewielkiego kremowego pomieszczenia z kabiną prysznicową w ścianie. Oprócz nas znajdowali się tam inni uczestnicy projektu i jeszcze dwóch ludzi w białych fartuchach. Kazano wszystkim wejść do kabiny. Jak się okazało to co wcześniej brałam za prysznic, było w rzeczywistości owym portalem. O dziwo zmieściliśmy się całą grupą, mimo iż z zewnątrz nie wyglądało, żeby dało się tu wcisnąć chociaż połowę grupy. Gdy wszyscy staliśmy wewnątrz, jeden z naukowców pociągnął za jakąś wajchę. Poczułam dziwne mrowienie na całym ciele. Na wszelki wypadek przytuliłam się do rodziców. Zaraz potem zobaczyłam, że zarówno oni jak i ja rozpływamy się w powietrzu niczym mgła.
                                                                             

 Nie wiem ile to trwało, ale w końcu zniknęliśmy cali by pojawić się na nowo, ale w innym miejscu. Rozejrzałam się dookoła. Wszędzie było biało. Staliśmy w jakimś korytarzu wyglądającym jak ze snu. Nie wiedziałam gdzie miał początek i koniec. Z każdej strony rozciągały się tylko kolejne odnogi bieli, a w każdej znajdowały się drzwi. Wszyscy byliśmy przerażeni i nie wiedzieliśmy co mamy zrobić. Postanowiliśmy, że trzymając się razem otworzymy najbliższe drzwi i spróbujemy dokądś dotrzeć. Otworzyliśmy drzwi, przy których stał tata. Już miał tam wejść, ale wtedy jakiś kulturysta przepchnął się na przód i sam to zrobił. Pokój za drzwiami był cały zielony i nie miał okien. Kulturysta ostrożnie wyszedł na środek pokoju. Drugich drzwi nie było. Nagle wejście zamknęło się tuż przed moim nosem. Chwilę później usłyszeliśmy krzyki kulturysty, a potem zapadła cisza. Wszyscy na siebie popatrzyli. Wiedzieliśmy, że zginął. Jak się potem okazało, prawie każdy pokój był śmiercionośną pułapką. Tylko niektóre posiadały drugie wyjście - te były bezpieczne. Niestety rozróżnialiśmy je metodą prób i błędów, bo żeby zobaczyć drugie drzwi trzeba było wejść do pomieszczenia.W końcu z ponad dwudziestoosobowej grupy zostało nas pięcioro. Gdy już straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek wyjdziemy z tego przeklętego miejsca, zauważyłam, że ściana przy, której stoimy jest nieregularna. Podeszłam bliżej. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Efekt jednej ściany był tylko złudzeniem. Wzdłuż muru ziała ogromna pionowa dziura. W sumie nie wiem dlaczego, ale czułam, że musimy do niej wskoczyć. Powiedziałam o moim przeczuciu rodzicom. Byli jednak przeciwni temu pomysłowi. Wywiązała się między nami dyskusja. Nikt nawet nie zauważył jak moja siostra zsunęła się z ramion taty i podeszła do dziury. Zobaczyliśmy tylko jak chwyta swoimi małymi rączkami krawędzie otchłani, a potem zniknęła. Pchana moim przeczuciem poszłam w ślady dziecka. Szybko potem wokół mnie zapanowała kompletna ciemność. Zupełnie niespodziewanie w chwilę później na powrót się rozjaśniło. Rozejrzałam się. Nie spadałam. Stałam w windzie. Była cała biała i miała otwarte drzwi (od zwykłych wind odróżniał ją brak jakichkolwiek przycisków). Wyszłam na zewnątrz. Teraz stałam "w poczekalni u lekarza". Było to niewielkie pomieszczenie z wygodnymi obitymi skórą fotelami. Większość z nich była zajęta przez różne dziwne postacie. Siedziały tam stworzenia przypominające pterozaury, ludzie z różnych epok (w większości wyglądali na naukowców), a nawet jaskiniowcy i zwierzęta z różnych okresów ziemskich. Mimo tak wielkiej różnorodności, wszyscy zachowywali się nadzwyczaj spokojnie (jak w poczekalni u lekarza skąd moje skojarzenie). Nagle zauważyłam moją siostrę. Stała nieopodal jedynych drzwi w pomieszczeniu (nie licząc tych od windy). Był na nich na czerwono podświetlony napis "nie wchodzić". Podeszłam do siostry. Wzięłam ją na ręce. Wtem z windy wyszli moi rodzice. Rozejrzeli się lekko zdziwieni i z wyrazami ulgi na twarzach podeszli do nas. Z braku pomysłów usiedliśmy na wolnych fotelach. Nagle zagadnął nas jakiś starszy pan w okularach. Wytłumaczył nam, że znajdujemy się "w przedsionku". Jest to miejsce w czasoprzestrzeni. Ostatnie przed portalem wyjściowym. Opowiedział nam o tym jak wszystkie obecne postacie się tam pojawiły. Okazało się, że wszyscy weszli kiedyś do portalu (celowo lub przypadkiem) i utknęli w czasoprzestrzeni. Stało się tak ponieważ portal wyjściowy (którym jak się okazało jest wyżej opisana winda) jest zablokowany od milionów lat. Nikt z nich się nie starzeje, nie muszą jeść, spać czy pić - po prostu czas stał tam w miejscu.
W tym momencie drzwi "gabinetu" znienacka się otworzyły i wyszło z nich czterech "lekarzy". Podeszli do mnie i uprzedzając moje pytanie powiedzieli, że wiele razy próbowano odblokować portal, ale nigdy nikomu się to nie udało. Zaraz potem znów weszli do gabinetu i zamknęli drzwi. Posmutniałam. Siostra widząc moją minę, wdrapała mi się na kolana. Wtedy poczułam, że coś brzydko pachnie. Szybko zorientowałam się, że to jej brudna pieluszka. Uśmiechnęłam się smutno i wyszeptałam jej do ucha, że chciałabym aby zawartość jej "bagażu" zniknęła. I wtedy zdarzył się cud. Moje życzenie się spełniło. Byłam w szoku. Koniecznie musiałam sprawdzić czy nie była to jednorazowa sytuacja. Poprosiłam o jeszcze kilka drobiazgów - wszystko się powtórzyło. Wtedy dostałam olśnienia. Powiedziałam o wszystkim pozostałym "oczekującym". Każdy był w szoku. Niewiele myśląc poprosiłam siostrę o uruchomienie portalu. Znienacka winda zaczęła dziwnie buczeć, a w środku zapaliły się lampy (których wcześniej nie zauważyłam). Lekarze wybiegli z gabinetu. Zaczęli oglądać windę ze wszystkich stron. Werdykt był jednomyślny - portal się uruchomił. Radość jaka zapanowała była nie do opisania. Wtem jeden z lekarzy posmutniał i powiedział, że niestety mocy w portalu wystarczy tylko dla jednej osoby, a potem na powrót się zamknie i to już na zawsze. Ku mojemu zaskoczeniu nie było awantur, kłótni ani żadnych przepychanek. Wszyscy jednomyślnie zdecydowali, że to ja mam się stamtąd wydostać. Oczywiście musi pójść ze mną siostra, ponieważ istnieje ryzyko zamknięcia się portalu podczas podróży, a moja siostra jest "kluczem", no i nie liczy się jako pełna osoba. Ale ja odmówiłam. Powiedziałam, że nigdzie się bez moich rodziców nie ruszę. Na próżno tłumaczono mi, że to ogromne ryzyko - ja upierałam się przy swoim. Zdecydowano, że mogę zabrać, ale tylko jednego rodzica, bo przy dwóch na pewno się nie uda. Wtedy się rozpłakałam. Nie umiałam podjąć tej decyzji. Mama czy tata? Tego, które zostanie już nigdy nie zobaczę. Zostanie uwięzione w czasoprzestrzeni na zawsze. Ale jednak wiedziałam, że muszę wybrać. Podjęłam decyzję. Nasza trójka weszła do windy, a jej szklane drzwi się za nami zamknęły. Moje ostatnie łzy spływały po szybie, gdy z przytkniętym do niej nosem moim ostatnim spojrzeniem żegnałam tatę. Na zawsze. Potem zapanowała ciemność.
Nigdy później już go nie zobaczyłam. Podróż się udała. Wszystkie wróciłyśmy całe i zdrowe. Opowiedziałyśmy o wszystkim naukowcom i badania oraz portal zostały zamknięte.
Ostatnie co zapamiętałam to oczy mojego taty. Jego spojrzenie. Pamiętam, że zastanawiałam się czy o mnie myśli, pamięta? Nigdy się tego nie dowiedziałam, ale zawsze tęskniłam. Czy żałowałam tej decyzji? Straciłam ojca, ale zyskałam dojrzałość.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Sen o apokalipsie

   To miała być spokojna wycieczka do lasu. Jechaliśmy naszym zielonym wehikułem - ja i reszta Brygady Scoobiego (Fred, Velma, Daphne, Kudłaty i Scooby Doo). Cieszyliśmy się wakacjami i z ożywieniem kontynuowaliśmy nasze beztroskie rozmowy. Zdawało mi się, że coś złego ma się wkrótce wydarzyć, ale zignorowałam to przeczucie. Zatrzymaliśmy się przed kremowym hotelem. Odkryłam, że nawet gdyby ktoś chciał jechać dalej, to nie udałoby mu się to  - tam gdzie powinien być dalszy ciąg drogi rozciągała się dżungla. Weszliśmy do hotelu. W środku czekał na nas starszy mężczyzna, sprawiający wrażenie kogoś, komu nie należy zbytnio ufać. Zostawiliśmy mu swoje bagaże, ale nie weszliśmy w głąb budynku. Zamiast tego całą ekipą udaliśmy się do dżungli. Dotarliśmy do stóp kamienistego urwiska. Przed nami stał ogromny głaz. Był w nim wyryty napis w jakimś nieznanym mi języku (podejrzewałam, że starożytnym), ale jakimś zaskakującym sposobem rozumiałam co było tam napisane. Klątwa. Ledwie zdążyłam ją odczytać, a zewsząd zaczęły wyskakiwać jakby ogromne rosiczki. Atakowały nas z każdej strony. Rozproszyliśmy się. Puściłam się pędem do hotelu. Ostre jak brzytwy zęby zabójczych roślin gryzły mnie po nogach zostawiając krwawe i głębokie rany. Jakimś cudem udało mi się wedrzeć do budynku. Z hukiem zatrzasnęłam za sobą drzwi. Z niepokojem stwierdziłam, że to miejsce znacząco różni się od tego, w którym znajdowałam się zaledwie jakąś godzinę temu. Wokół panowała prawie całkowita ciemność, a z pomieszczenia, w którym się znajdowałam odchodziły tysiące ruropodobnych korytarzy. Nagle usłyszałam czyjeś kroki. Schowałam się w cieniu jednej z rur. Do przedsionka wszedł mężczyzna, który wcześniej brał nasze bagaże i jakaś kobieta przed, którą płaszczył się niczym najbardziej uniżony sługa. Kobieta była bardzo wytworna - miała na sobie futro i ogromny kapelusz. Z rozmowy wynikało, iż jest ona nowoprzybyłym gościem hotelu. Wtem coś stuknęło w rurze tuż za mną. Odwróciłam się, ale nikogo nie zobaczyłam. Ponownie spojrzałam na kobietę, ale ku mojemu przerażeniu okazało się, iż nie jest już ona wytworną damą. Przede mną stał ogromny aligator. Puściłam się pędem przed siebie. Zdążyłam jeszcze usłyszeć rozdzierający krzyk mężczyzny, po czym wybiegłam z budynku. Na zewnątrz panował chaos. Wszędzie biegały agresywne zwierzęta. Lecz nie tylko to było dziwne. Zwierzęta te miały na sobie porozdzierane ubrania, a w dodatku wszystkie biegały na dwóch nogach atakując wszystko co się ruszało. Wiedziałam, że te zwierzęta były kiedyś ludźmi. Spojrzałam w niebo. Miało bardzo niepokojącą barwę - było mieszanką ciemnego fioletu i wszystkich odcieni szarości. Na wzgórzu nieopodal zobaczyłam swoich przyjaciół - a raczej postacie, którymi się stali. W ich oczach nie zobaczyłam, żadnych znaków człowieczeństwa. Wiedziałam, że moi przyjaciele odeszli na zawsze. Rozejrzałam się uważniej. Spostrzegłam, że naokoło ne ma żadnych zwierząt domowych. Przeważały małpy i aligatory. Nagle wokół mnie się zakotłowało. Poczułam, że nie mam szans w walce. Spostrzegłam stację benzynową. To był mój cel. Puściłam się pędem. Wtem zauważyłam, że i ja nie jestem już człowiekiem. Spojrzałam na swoje ciało i... westchnęłam z rozczarowaniem. W razie zmiany w jakieś zwierzę miałam nadzieję na coś silnego i drapieżnego, a tu... orangutan. Łatwo rozpoznałam moje długie owłosione ręce i posturę. Dopadłam do drzwi stacji i prawie je wyważając wpadłam do środka. Rozejrzałam się. Świat w mgnieniu oka przybrał naturalne barwy. Niebo znów stało się błękitne. Przy kontuarze stało jakieś małżeństwo obsługiwane przez kasjera. Odetchnęłam z ulgą. Oparłam się o ścianę. Zamknęłam oczy. Nie wiem ile czasu minęło, ale gdy na powrót je otworzyłam, ku mojej rozpaczy stwierdziłam, że niebo znów jest w niespotykanych barwach. Spojrzałam w kierunku kasy. Sprzedawcy nigdzie nie było, za to przy kontuarze stały dwa krokodyle. Uciekłam do łazienki. Byłam tak przerażona, iż całym ciałem naparłam na drzwi. Powoli zbliżył się jakiś cień (tylko tyle widziałam przez dziurę pod drzwiami). Przygotowałam się. Byłam pewna, że zwierzę zaraz wyważy drzwi, a ja niechybnie zginę. Zacisnęłam powieki. Nic się nie wydarzyło. Kiedy je otworzyłam za drzwiami już nikogo nie było. Powoli je otworzyłam. Stacja była pusta. Wyjrzałam przez drzwi frontowe. Na zewnątrz nie było żadnych zwierząt. Wszędzie leżały ciała. Przy jednym z nich siedział goryl - jadł to co pozostało z reszty potworów. Przemknęłam za jego plecami niezauważona. Przebiegłam na tył stacji. Usłyszałam kroki. Dostrzegłam szczelinę, w której stały jakieś szczotki i pudła. Wcisnęłam się w nią w nadziei, że to co nadchodzi mnie nie zauważy. Koło mnie przeszła grupa lwów. Nie wyczuły mnie. Poczułam, że coś przeciska się obok mnie. Mysz. Poczułam wręcz ulgę na myśl, iż nie jestem sama, nawet, jeśli moim kompanem będzie tylko mały gryzoń. Mysz wybiegła ze szczeliny wpadając wprost pod łapy jednego z kotów. W jednej chwili na moich oczach mysz została brutalnie zabita. Jednak nie została zjedzona.





 Jej ciało zostało pozostawione tam gdzie została pozbawiona życia. Lwy odeszły. Dopiero w tym momencie pojęłam okropność świata. Nikt nie zabijał dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Mysz została zabita dla przyjemności, sportu, zabawy. Rozpłakałam się. Mimo iż los tego gryzonia był mi właściwie obojętny, to nie potrafiłam powstrzymać łez. Zrozumiałam, że i ja nie mam żadnych szans. Nie wygram. Zginę prędzej czy później tak jak wszyscy - dla zabawy. Nie wiem czemu to zrobiłam, czy z powodu naturalnego instynktu przetrwania, czy desperacji. Wstałam i wyszłam ze szczeliny. Parę metrów dalej dostrzegłam tory kolejowe. Wiedziałam, że tory muszą prowadzić do miasta. Pomyślałam, że warunkiem mojego przeżycia jest znalezienie środka transportu. Może gdzieś jest miejsce, w którym jeszcze jest normalnie. Pobiegłam wzdłuż torów. Biegłam i biegłam, aż dotarłam do miasta. Wyglądało jak z filmów apokaliptycznych. Wszystkie bloki mieszkalne były doszczętnie zniszczone, a szyby w oknach powybijane. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Panowała kompletna cisza. Zobaczyłam parking. Gdy tylko dobiegłam do pierwszych samochodów zewsząd zaczęły napływać zombie. Nie wiem skąd się wzięły. A może to nie były zombie, ale w każdym razie właśnie tak wyglądały. Rozbiłam szybę najbliższego samochodu. Pamiętam, że było to czerwone auto. Wyglądało na szybkie. Wskoczyłam przez okno do środka. Usiadłam pełna nadziei na siedzeniu kierowcy. Wtedy właśnie cała moja nadzieja zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Zrozumiałam, że nikt nie zostawiłby przecież kluczyków w zaparkowanym aucie. Położyłam się na siedzeniu i zamknęłam oczy. Wiedziałam, że to już koniec...

środa, 27 maja 2015

Duchy przeszłości - roz. I - Przybysze

  Wiele lat temu, wśród zielonych gór było sobie spokojne miasteczko. Biegały tam kury i gęsi, psy szczekały, a ludzie wiedli codzienne życie. Mieszkańców owego miasteczka ze względu na ich wiarę i pochodzenie nazywano Żydami. Byli oni raczej lubiani, choć z natury mieli rękę do interesów. Jedną z tamtejszych Żydówek była Ewa - córka najlepszego fryzjera w okolicy. Znano ją jako osobę pracowitą, zaradną i lubiącą pomagać innym.
Pewnego ranka jednak los miasteczka całkowicie się zmienił. O świcie Ewa wstała jak codzień, żeby wydoić krowę. Jak zwykle narzuciła na siebie ubranie i związała czarne loki białą wstążką. Poszła do obory. Kiedy stała przed drzwiami coś ją zatrzymało. Spojrzała przez okienko ukryte za kraciastą firanką. Po podwórzu chodziło czterech żołnierzy. Niemcy. Od razu poznała ich po wszędzie ostatnio rozwieszanych symbolach. Czarny haczykowaty krzyż, białe koło i czerwony jak koguci grzebień prostokąt - na początku nikt nie wiedział co oznaczają. Ona również. Wtem dało się słyszeć przerażający huk. Dziewczyna cicho pisnęła, a spod jej długich rzęs po różanych policzkach pociekły łzy. Widziała jak jeden z mundurowych właśnie zastrzelił niewinnego chłopca, który nie był na tyle czujny co ona i wyszedł z cebrzykiem ze swojej chaty. Teraz patrzyła jak jego piękne brązowe oczy powoli tracą swój dawny blask. Za chwilę dało się słyszeć krzyki i kolejne dwa strzały. Ewa wiedziała do kogo należały dusze, które teraz najpewniej wtulone w siebie pędziły ku górze, ciesząc się, że nie zobaczą dalszego ciągu tej smutnej historii. Pierwsza opuściła ciało zaledwie pięcioletniego dziecka - Marka Goldsteina, a kolejne dwie - jego udręczonych rodziców. Dziewczyna nie miała siły się ruszyć. Nie rozumiała całego zajścia. Dlaczego ci ludzie zestrzelili Marka? Czy coś im zrobił? Jakim prawem odebrali mu życie? Czuła, że gdyby gdyby nie zatrzymała się przed tymi drzwiami byłoby po niej. To było 3.09.1939 roku. Tego właśnie dnia rozpoczęła się największa katastrofa jaka spotkała to Żydowskie miasteczko.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Mapa nieba - roz. I "Misja"

  
 
 
Max biegł ulicą. Był już spóźniony... DUŻO spóźniony. Chociaż przychodził tu codziennie to kiedy na horyzoncie zamajaczył biały wieżowiec uśmiechnął się nieznacznie. Gdy dosłownie wpadł do środka przez białe drzwi omal na wejściu nie zmiażdżył sekretarki swojego szefa. Wywalili się na podłogę.
- Witaj Justyno- wydukał zmieszany. Kobieta nic nie odpowiedziała tylko prychnęła.  Kiedy już wstali z podłogi sekretarka powiedziała:
- Szef czeka na Pana w gabinecie. Czeka już pół godziny. Jeśli Pan się jeszcze raz spóźni to obiecał, że Pana WYLEJE.
Ostatnie słowo powiedziała z nieudawaną satysfakcją. Max postanowił nie tracić już czasu. Wszedł do swojego gabinetu. Na obrotowym krześle siedział już Pan Monroe.
- O! Pan Larson! Wreszcie raczył Pan do nas przybyć! Co za zaszczyt... - Mężczyzna wyraźnie był na skraju wytrzymałości. - Pan w ogóle wie, która godzina?! Niechże Pan tak nie stoi jak kołek tylko zamknie drzwi i usiądzie na krześle.
Max zrobił to co nakazał szef.
- Larson, mam dla ciebie zadanie. Obiecaj, że wykonasz je najlepiej jak potrafisz. Jak wiesz, pracujemy w NASA... No...nie przewracaj mi tu oczami - w końcu trochę tu nie przychodziłeś i już nawet myślałem, że zapomniałeś, że tu pracujesz. Więc, czy polecisz na misję w kosmosie? Wiem, nigdy tego nie robiłeś, ale wierzę, że dasz radę. Max, polecisz do innej galaktyki. Dopiero co ją odkryliśmy i jeszcze ni o niej nie wiemy.  Mamy nowy pojazd, którego pomysł jeszcze nie został upubliczniony. Jest bardzo szybki. Galaktykę nazwaliśmy "Galaktyką X" i chcemy ją dokładnie zbadać. Dostaniesz się tam w ciągu jakichś czterech godzin. Nie trać czasu. Zaraz wylatujesz.
- WOW! Szefie, zaskoczył mnie szef. Ale polecę, przecież to dla dobra nauki - powiedział z lekkim uśmieszkiem.
Max zawsze chciał przeżyć jakąś wielką przygodę, a teraz nareszcie nadarzyła się okazja. Już nie mógł się doczekać. Nawet jeszcze nie podejrzewał, że ta przygoda będzie o wiele większa niż się spodziewał i że może ona na zawsze odmienić jego życie.



Pierwszy rozdział na początek. Jak się Wam podoba? Proszę o komentarze. Obiecuję, że akcja się rozkręci. :)